Kaprysie są kapryśne.
Jak nic nie robią, to nie robią, ale kiedy rozkwitną na żółto łąkowe jaskry, zaświeci słońce, a miła osoba zapragnie żółtych korali, siadają do pracy i wycinają, kleją, malują.
A kiedy skończą jedne korale, to wymyślają wtedy następne i następne, aż do wyczerpania zapału i kolejnych ciężkich deszczowych chmur.
I potem znowu nic nie robią, kapryszą i chodzą z nosem na kwintę.
Poniżej prezentacja dokonań ostatniego okresu manii tworzenia.
Takie sobie kolorowe korale.
I jeszcze korale filcowe, bo filc jest miły i mięciutki i bardzo lubię głaskać filcowe kuleczki, ot tak sobie.
To na dziś tyle koralowych kaprysów:)
poniedziałek, 31 maja 2010
czwartek, 27 maja 2010
Sadźmy drzewa, czyli post zaangażowany.
Ostatnimi czasy miałam poważne trudności z zabraniem się do pisania i zamieszczania. Tematów nie brak, za to chęci i weny ni jak wykrzesać się nie dawało.
Zmobilizowała mnie Raincloud zachęcając u siebie do udziału w programie
"My blog is carbon neutral".
Od dziś "Kapryśnik" stał się blogiem proekologicznym:)
Dzięki przyłączeniu się do programu zostanie zasadzone drzewo, które będzie neutralizowało dwutlenek węgla wyprodukowany przy tworzeniu bloga.
Skoro można zrobić coś tak niewielkim nakładem sił i środków, to źle byłoby tego nie zrobić.
Aby wziąć udział w akcji należy:
- umieścić na swoim blogu znaczek wybrany spośród zamieszczonych na stronie projektu
- napisać krótkiego posta na temat akcji
- wysłać mailem link do posta do organizatorów, a oni zasadzą dla nas drzewo
To z pewnością akcja warta rozpropagowania, choćby z tego powodu, że wszyscy kochamy zieleń i szum drzew.
Z dwutlenkiem węgla sprawa wygląda trochę inaczej i niestety nie tak prosto. W domu mam fachowca, zawodowo mocno zaangażowanego w temat, a dzięki temu nieco szersze spojrzenie na globalny problem emisji CO2 i sposoby jego redukcji.
Moje wnioski (podkreślam moje, Młoda ma własne, fachowe i profesjonalne;)) są takie: globalne ocieplenie jest faktem, ale znaczenie ma bezpośrednio dla nas, dla planety to epizod. Nie takie ocieplenia i ochłodzenia przechodziła. Cała ziemska produkcja gazów cieplarnianych to drobiazg w porównaniu z masywną erupcją wulkaniczną (odpukać) choćby z ogromnego krateru, w którym położony jest malowniczy Park Yellowstone.
Fakt nicości naszych działań wobec sił natury nie usprawiedliwia oczywiście zaśmiecania i zagazowywania Ziemi, nie tłumaczy rabunkowego wyrębu drzew i bezmyślnego regulowania rzek wpychanych w sztuczne betonowe koryta.
Nie tłumaczy również zabudowywania i zagospodarowywania naturalnych zalewowych terenów rzek i prowadzenia melioracji sztucznie obniżających poziom wód gruntowych.
Nie tłumaczy również zabudowywania i zagospodarowywania naturalnych zalewowych terenów rzek i prowadzenia melioracji sztucznie obniżających poziom wód gruntowych.
Natura przypomina o sobie i swoich prawach. Tłumy warszawskich gapiów spoglądające w wezbraną i rwącą Wisłę, prócz zaspokojenia ciekawości, nabrały nieco respektu do królowej polskich rzek.
Ci, którym wzdłuż całego swojego biegu zabrała dorobek życia, czekają na ludzką solidarność i pomoc.
Rozkręcona do granic wytrzymałości światowa machina gospodarcza wytwarza luksusowe dobra dla potrzeb niewielkiego ułamka ludzkiej populacji. Produkując gazy cieplarniane, a jednocześnie wprowadzając nowoczesne "proekologiczne technologie", z handlu emisjami utworzyła potężne źródła realnego dochodu wpompowujące ogromne pieniądze w budżety najbogatszych państw.
To wielka ekonomia, wielka gospodarka i wielka polityka.
To wielka ekonomia, wielka gospodarka i wielka polityka.
Czy jedno drzewo zasadzone dzięki akcji, o której dziś piszę coś zmieni?
Nie zmieni. Tak uważam. Pomimo to jestem przekonana, że warto to zrobić, warto o tym pisać, choćby po to by coraz więcej osób zastanowiło się nad potrzebą zmiany zachowań i przyzwyczajeń.
Segregujmy śmieci, jedzmy mniej mięsa, wyłączajmy prąd i oszczędzajmy wodę. Szanujmy nasze naturalne środowisko. Ono przetrwa w takiej , czy innej formie. My nie.
Segregujmy śmieci, jedzmy mniej mięsa, wyłączajmy prąd i oszczędzajmy wodę. Szanujmy nasze naturalne środowisko. Ono przetrwa w takiej , czy innej formie. My nie.
sobota, 15 maja 2010
Chociaż deszczowo, bzowo, majowo:)
Rwanie bzu
Narwali bzu, naszarpali,Nadarli go, natargali,
Nanieśli świeżego, mokrego,
Białego i tego bzowego.
Liści tam - rwetes, olśnienie,
Kwiecia - gąszcz, zatrzęsienie,
Pachnie kropliste po uszy
I tak ptak się gdzieś zawieruszył.
Jak rwali zacietrzewieni
W rozgardiaszu zieleni,
To się narwany więzień
Wtrzepotał, wplątał w gałęzie.
Śmiechem się bez zanosi:
A kto cię tutaj prosił?
A on, zieleń spiewając,
Zarośla ćwierkiem zrosił.
poniedziałek, 10 maja 2010
Dziesiątka
Do zabawy zaprosiła mnie Aga z "robię, bo lubię".
To sympatyczna i niby całkiem prosta zabawa. Wybieramy dziesiąte w kolejności z najstarszych zdjęć, które mamy w komputerze, publikujemy i opisujemy jego historię.
Problem z zadaniem będzie miał tylko taki bałaganiarz jak ja, który zdjęcia ma porozrzucane w trzech komputerach, z czego jeden jest domowym stacjonarnym staruszkiem, który ledwo dyszy, drugi jest nowym laptopem, w którym są same nowe zdjęcia, a trzeci jest pracowym kombajnem z małym wydzielonym prywatnym fragmentem dysku. Do tego dochodzi jeszcze szuflada płyt CD, ale płyt już w to mieszać nie będę. Na służbowym trzeba raczej pracować, a nie bawić się zdjęciami, ale zostałam sobie trochę po godzinach, pogrzebałam i proszę oto co znalazłam:

To sympatyczna i niby całkiem prosta zabawa. Wybieramy dziesiąte w kolejności z najstarszych zdjęć, które mamy w komputerze, publikujemy i opisujemy jego historię.
Problem z zadaniem będzie miał tylko taki bałaganiarz jak ja, który zdjęcia ma porozrzucane w trzech komputerach, z czego jeden jest domowym stacjonarnym staruszkiem, który ledwo dyszy, drugi jest nowym laptopem, w którym są same nowe zdjęcia, a trzeci jest pracowym kombajnem z małym wydzielonym prywatnym fragmentem dysku. Do tego dochodzi jeszcze szuflada płyt CD, ale płyt już w to mieszać nie będę. Na służbowym trzeba raczej pracować, a nie bawić się zdjęciami, ale zostałam sobie trochę po godzinach, pogrzebałam i proszę oto co znalazłam:
To wiadukty kolejowe w Stańczykach. Najwyższe w Polsce, konstrukcją przypominają rzymskie akwedukty i są jedną z atrakcji turystycznych Suwalszczyzny. Do roku 1945 prowadził tędy szlak kolejowy łączący Gołdap z litewskimi Żytkiejmami. Jeszcze kilka lat temu można było skoczyć z nich na bungee, teraz jest to zakazane. Na zdjęciu prócz wiaduktów kawałek Młodej w krzaczkach szykującej się do kolejnego ujęcia.
Pomysł z grzebaniem w starych zdjęciach jest fajny i kusiło mnie,żeby jeszcze sprawdzić domowego staruszka. Sama byłam ciekawa co tam znajdę;) Uzbrojona w anielską cierpliwość, bo powolność i oporność tego elektronicznego złomu jest niewyobrażalna, po dłuższej walce stwierdziłam, że brak mi najstarszych zdjęć, a lwia część tego co znalazłam jest Młodej.
W związku z powyższym postanowiłam zamieścić jako drugie zdjęcie nr 10 ;))) dziesiąty z najstarszych skanów.
To prehistoryczne zdjęcie szanownego mojego mężusia z kolegą, z okresu burzy i naporu, czyli jak mieli coś koło szesnastu lub siedemnastu lat. Woodstock, hipisi, pacyfy, te rzeczy.
Zdjęcie nie jest autoryzowane, obiekt nie został zapytany o zgodę na publikację, jako żywo ryzykuję gorzkie wyrzuty lub awanturę, ale czego się nie robi dla blogowych zabaw;)))
A teraz do zabawy zapraszam:
Ori z Pełni lata w domu Tymianka, Anię z cynamonowo-jaśminowo, Joasię szukającą inspiracji, Agę z Kapryśnych inspiracji, Kind z Rzecz gustu, Edinę z Leśnego zakątka.
Ha, teraz czas na Wasze wspominki:)))
W związku z powyższym postanowiłam zamieścić jako drugie zdjęcie nr 10 ;))) dziesiąty z najstarszych skanów.
To prehistoryczne zdjęcie szanownego mojego mężusia z kolegą, z okresu burzy i naporu, czyli jak mieli coś koło szesnastu lub siedemnastu lat. Woodstock, hipisi, pacyfy, te rzeczy.
Zdjęcie nie jest autoryzowane, obiekt nie został zapytany o zgodę na publikację, jako żywo ryzykuję gorzkie wyrzuty lub awanturę, ale czego się nie robi dla blogowych zabaw;)))
A teraz do zabawy zapraszam:
Ori z Pełni lata w domu Tymianka, Anię z cynamonowo-jaśminowo, Joasię szukającą inspiracji, Agę z Kapryśnych inspiracji, Kind z Rzecz gustu, Edinę z Leśnego zakątka.
Ha, teraz czas na Wasze wspominki:)))
niedziela, 9 maja 2010
"Carpe diem", czyli "Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie jaką nam przyszłość zgotują bogowie":)
Według przepowiedni Majów, którą zdają się potwierdzać coraz częstsze, groźne pomruki naszej planety, a także o zgrozo, w miarę poważny artykuł któregoś z ostatnich numerów "Science", do wielkiego bum kończącego nasz udział w historii świata zostało około półtora roku;)))
Czasu niewiele, a ciągle jest coś ważniejszego do zrobienia, niż to na co akurat mamy ochotę. A w Powsinie zakwitły magnolie.
Z tysiąca najróżniejszych powodów od lat nie mogłam się wybrać tam w maju, a rodzice mojego męża, uwielbiający roślinki, spacery i wszystko czego jeszcze nie widzieli, nie byli tam nigdy.
Zakrzyknąwszy donośne:"A dosyć tego!", korzystając z przyzwoitej pogody i samopoczucia, zostawiając, w nieładzie zapuszczone przez ostatni tydzień domostwo, pojechaliśmy do Ogrodu Botanicznego w Powsinie na spacer pośród kwitnących magnolii:)
Na gołych i z pozoru suchych gałązkach niedużych drzewek rozsiadły się kwiaty podobne do wielkich bajkowych motyli.
Prześliczne, ulotne jak wszystko, kwitną, pachną i zachwycają.
wtorek, 4 maja 2010
Mniszki lekarskie, nic o Łucznicy i zakładka do "Wody dla słoni"
Majowy, deszczowy weekend upłynął mi pod znakiem walki z mniszkami.
Ślicznie żółciutkie rozgościły się na naszym działkowym trawniku i wśród rabatek niestety. Z listków robi się wiosenną sałatkę, z korzeni też coś się robi, z kwiatków podobno nawet również.
Ja zrobiłam im tylko zdjęcie, a później przyszedł czas na planową zagładę:) Jestem zapalonym mniszkobójcą. Trudno o bardziej przebojowe, uparte i dobrze rozsiewające się zielsko. A te korzenie !
Z góry skazana na niepowodzenie walka jest niezwykle wciągająca. Kiedy pielę i wyrywam, ogarnia mnie pasja niszczenia. Przerywam dopiero kiedy zaczyna pękać mi kręgosłup;)
Ślicznie żółciutkie rozgościły się na naszym działkowym trawniku i wśród rabatek niestety. Z listków robi się wiosenną sałatkę, z korzeni też coś się robi, z kwiatków podobno nawet również.
Ja zrobiłam im tylko zdjęcie, a później przyszedł czas na planową zagładę:) Jestem zapalonym mniszkobójcą. Trudno o bardziej przebojowe, uparte i dobrze rozsiewające się zielsko. A te korzenie !
Z góry skazana na niepowodzenie walka jest niezwykle wciągająca. Kiedy pielę i wyrywam, ogarnia mnie pasja niszczenia. Przerywam dopiero kiedy zaczyna pękać mi kręgosłup;)
Efekty są ulotne jak fruwający dmuchawcowy puch, ale choć na chwilę inne roślinki mają szansę na wygodniejsze rośnięcie.
Zdrowo zmęczona fizycznie dziś o Łucznicy nie piszę. Muszę trochę odpocząć od wszystkiego co wełniane, na troszkę. Jest więc o chwaście, a będzie o porzuconym jakiś czas temu decoupage i o książce.
Odpoczywając po walce z mniszkami zrobiłam zakładkę. Podobne podejrzałam u Miry i kusiły mnie już od dłuższego czasu, głównie dlatego, że dzięki takiej szybkiej, niedużej formie mogłam wrócić do zdradzonych z wełną wyklejanek.
Głównym problemem z wytworkami decoupage jest brak ich praktycznego zastosowania, bo w końcu ile można mieć chusteczników i pudełeczek do trzymania mnóstwa niepotrzebnych rzeczy. Na dokładkę wszelkiego rodzaju wytrwale zbierające kurz "gównostojki" nie poprawiają mojej nadwątlonej kondycji psychicznej.
Zakładka jest praktyczna. I jest do książki:)
W majowy weekend skończyłam "Wodę dla słoni" Sary Gruen.
Narrator ma lat dziewięćdziesiąt albo dziewięćdziesiąt trzy. Jedno z dwojga, nie jest tego pewny. Rzeczowe relacje upokarzającej codzienności, płynącej monotonnie w domu opieki, przeplata wspomnieniami z wczesnej młodości. Wspomina początek swego dorosłego życia spędzonego w cyrku, który w dwudziestych i trzydziestych latach XX wieku przemierzał Amerykę w kolejowych wagonach.
Jest w tej książce portret dziwnego świata cyrku rządzącego się własnymi regułami, ale przede wszystkim jest historia człowieka, jego pasji, miłości i niezłomnej woli życia. Życia po swojemu. Sięgając po tę książkę nie byłam przekonana do tej lektury. Nie lubię cyrku. Od dziecka drażniły mnie postacie klaunów, zwierząt cyrkowych było mi żal, a popisy akrobatów budziły bardziej niepokój jak podziw.
Przyznać jednak muszę, że sztuka cyrkowa jest do dziś jedyną, w której nie ma miejsca na jakiekolwiek ułatwienia i fuszerki. W cyrku nie ma kilku ujęć tej samej sceny, nie ma kaskaderów i grafiki komputerowej. Albo ktoś umie zrobić salto na linie zawieszonej pod kopułą, albo skręci sobie kark. Dobry treser kocha i rozumie swojego tygrysa, zły straci głowę w jego paszczy.
"Wodę dla słoni" czytałam z rosnącym zaciekawieniem, fabuła wciąga, a zakończenie wywołuje uśmiech i sprawia autentyczną przyjemność czytelnikowi.
To dobra książka na deszczowy maj :)
Na deszczowy maj dobre są też pędzle, serwetki i klej, walka z mniszkami, wszystko właściwie, z wyjątkiem tego czego nie chcemy, a musimy.....
A może tak mały bunt, hę ?
Zdrowo zmęczona fizycznie dziś o Łucznicy nie piszę. Muszę trochę odpocząć od wszystkiego co wełniane, na troszkę. Jest więc o chwaście, a będzie o porzuconym jakiś czas temu decoupage i o książce.
Odpoczywając po walce z mniszkami zrobiłam zakładkę. Podobne podejrzałam u Miry i kusiły mnie już od dłuższego czasu, głównie dlatego, że dzięki takiej szybkiej, niedużej formie mogłam wrócić do zdradzonych z wełną wyklejanek.
Głównym problemem z wytworkami decoupage jest brak ich praktycznego zastosowania, bo w końcu ile można mieć chusteczników i pudełeczek do trzymania mnóstwa niepotrzebnych rzeczy. Na dokładkę wszelkiego rodzaju wytrwale zbierające kurz "gównostojki" nie poprawiają mojej nadwątlonej kondycji psychicznej.
Zakładka jest praktyczna. I jest do książki:)
W majowy weekend skończyłam "Wodę dla słoni" Sary Gruen.
Narrator ma lat dziewięćdziesiąt albo dziewięćdziesiąt trzy. Jedno z dwojga, nie jest tego pewny. Rzeczowe relacje upokarzającej codzienności, płynącej monotonnie w domu opieki, przeplata wspomnieniami z wczesnej młodości. Wspomina początek swego dorosłego życia spędzonego w cyrku, który w dwudziestych i trzydziestych latach XX wieku przemierzał Amerykę w kolejowych wagonach.
Jest w tej książce portret dziwnego świata cyrku rządzącego się własnymi regułami, ale przede wszystkim jest historia człowieka, jego pasji, miłości i niezłomnej woli życia. Życia po swojemu. Sięgając po tę książkę nie byłam przekonana do tej lektury. Nie lubię cyrku. Od dziecka drażniły mnie postacie klaunów, zwierząt cyrkowych było mi żal, a popisy akrobatów budziły bardziej niepokój jak podziw.
Przyznać jednak muszę, że sztuka cyrkowa jest do dziś jedyną, w której nie ma miejsca na jakiekolwiek ułatwienia i fuszerki. W cyrku nie ma kilku ujęć tej samej sceny, nie ma kaskaderów i grafiki komputerowej. Albo ktoś umie zrobić salto na linie zawieszonej pod kopułą, albo skręci sobie kark. Dobry treser kocha i rozumie swojego tygrysa, zły straci głowę w jego paszczy.
"Wodę dla słoni" czytałam z rosnącym zaciekawieniem, fabuła wciąga, a zakończenie wywołuje uśmiech i sprawia autentyczną przyjemność czytelnikowi.
To dobra książka na deszczowy maj :)
Na deszczowy maj dobre są też pędzle, serwetki i klej, walka z mniszkami, wszystko właściwie, z wyjątkiem tego czego nie chcemy, a musimy.....
A może tak mały bunt, hę ?
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)



