Najstarsze znane wyroby z filcu datowane są na około 500 lat przed naszą erą. Odkryto je na scytyjskich cmentarzyskach w Pazyryku na Syberii. W Azji środkowej od wieków z tradycyjnie wyrabianego filcu robi się jurty, dywany i ciepłą odzież. Technologia jego powstawania jest od setek lat niezmienna.
Owieczki wprowadza się do rzeki i myje, następnie strzyże i uzyskane runo rozkłada na płachtach materiału. Potem uderza się je kijami, aby usunąć resztki roślin i nieczystości. Oczyszczone i spulchnione runo rozkłada się naprzemiennie warstwami, skrapia gorącą wodą z mydłem i zwija w wałki, które ugniata się i depcze na wszelkie sposoby przez wiele godzin, zmieniając wielokrotnie kierunki zwojów. Po dniu pracy powstaje np. dywan.
Zrobiliśmy taki:)))
Mongolski dywan był naszą wspólną pracą na zakończenie kursu i napawa nas dumą, chociaż technologia nieco różniła się nam od mongolskiej;)
Nie mieliśmy owieczek i rzeki, żeby je umyć. Nie mieliśmy też koni do pomocy.
Mieliśmy za to ogromny worek baranich kłaków, leżący w jednej z łucznickich pracowni w kącie pod stołem od kilku lat, omijany szerokim łukiem przez kolejne kursy;) Kłaki po wyjęciu z worka wyglądały tak:
Brudne, zbite baranie loki miały dużą zawartość lanoliny, tak twierdziła Annemarie, choć ja widziałam w nich raczej sporą ilość owczych bobków, artystyczna dusza Annemarie kazała jej twierdzić, że jeśli nawet, to będzie się lepiej filcowało i nic nie szkodzi, bo mongolskie owce w rzece na pewno też są niedomyte, a proces będzie zachodził naturalnie i ekologicznie. Faktycznie potem zachodził;) Widząc na co się porywamy, desperacko zdecydowaliśmy się na babranie w "lanolinie" pełni wiary we własne siły i cud filcowania, który pozwala stworzyć COŚ z kupy starych śmierdzących kłaków;)))
Tak oto przebiegał nasz historyczno-ekologiczny proces twórczy:Rozłożone na płachtach kłaki okładalismy kijami. O dziwo, pomagało i po dłuższym czasie zaczynały przypominać runo nadające się do filcowania. Na przygotowanych wcześniej stołach rozłożyliśmy bawełnianą płachtę. Do niej przymocowaliśmy folię bąbelkową (trochę nowoczesności koniecznej z braku koni do deptania wałka filcu;) ), na której odrysowaliśmy kształt przyszłego dywanu



i zaczęliśmy dachówkowato układać pierwszą warstwę runa.
Potem kolejne, wszystkie spryskując gorącą wodą z szarym mydłem,
Po ułożeniu i spryskaniu czwartej warstwy przykryliśmy ułożone runo jutowymi workami, solidnie je wyklepaliśmy i zwinęliśmy w ciasny rulon, który Małgosia postanowiła nowatorsko ubijać szczapami drewna. Annemarie natychmiast zaprotestowała i musieliśmy zgodnie z prastarą procedurą wszyscy na zmianę okładać rulon ramionami nieco się przy tym babrząc. Właściwie nie nieco, ale nawet bardzo :)))

Potem było ugniatanie nogami


i kolejne zwijania, rozwijania i ugniatania poprzedzone jednak wstępnym wypraniem lekko ufilcowanego już dywanu, bo nie szło wytrzymać ani zapachu, ani widoku wyciekającej z rulonu, pardon, gnojówki, jak i latających wokół nas rojów muszek...
Przed ostatnim zwinięciem, mydlenie i wygładzanie
a to już dywan prawie gotowy
jeszcze jedno pranie i już suszenie :)
To już efekt naszej pracy. Piękny, nie piękny, ale ufilcowany, tradycyjny i po gruntownym wyschnięciu będzie leżał na którejś podłodze w łucznickim dworku do wglądu :)))
To już efekt naszej pracy. Piękny, nie piękny, ale ufilcowany, tradycyjny i po gruntownym wyschnięciu będzie leżał na którejś podłodze w łucznickim dworku do wglądu :)))
Jutro posta nie będzie, ponieważ z pewnością macie dosyć mojej upiornej aktywności, ja chwilowo również mam dosyć, ale po przewie oczywiście będą kolejne posty o Łucznicy oczywiście, choćby nikt nie chciał już ich czytać.
Trudno ;)))
Zdjęcia w poście są autorstwa Darii, Sławka i mojego.
Zdjęcia w poście są autorstwa Darii, Sławka i mojego.

Muszę powiedzieć że dzisiejsza opowieść jest nieco przerażająca...brudna i kiepsko pachnąca wełna brrrrrrrrrrrrrr !!!
OdpowiedzUsuńAle efekt końcowy o niebo lepszy niż od tego co było na początku... czyli jednak można zrobić coś z "prawie" niczego niepotrzebnego...
Gratuluję wytrwałości !!!
Pozdrawiam Aga
hahahahahahahahahaha wspaniala zabawa,chetnie tez bym taki dywan podeptala,moze tylko przy innej pogodzie,a nikomu nie przyszlo do glowy zeby polaczyc go z jakimis kolorami??
OdpowiedzUsuńMongolskie robione na stepie nie były kolorowe, hehehehe :)))
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, nie sądzę, żeby ktokolwiek miał dosyć opisów Twojej aktywności. Dla mnie to super ciekawa sprawa. Pisałam już, że uwielbiam dowiadywać się jak coś powstaje, czy to w kuchni czy np. filcowe cudeńka. Polecam wszystkim podobnie ciekawskim książkę "Dama z jednorożcem" autorstwa Tracy Chevalier (autorka "Dziewczyny z perłą"), w której jest mnóstwo ciekawostek dot. powstawania gobelinów, takich jak np. wawelskie arrasy. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńJa tam nie mam dość czytania!
OdpowiedzUsuńA dzisiejszy wpis pochłonęłam szybciej niż kanapkę na drugie śniadanie!
Faja zabawa! Przy tym tłuczeniu dywanu można sobie wyobrazić, ze walimy jakiegoś nielubianego osobnika ;-D
Pisz Kaprysiu! Pisz :-))
Ja chce więcej takich postów! Czytam z zapartym tchem bo ciągle mam kłopoty na przykład z farbowaniem. Stanowczo więcej postów z Łucznicy poproszę :)
OdpowiedzUsuńNa sam widok zdjęc dostaję ataku astmy. Chciałabym natomiast wiedzieć, czy spiewałyście przy tym prastare scytyjskie pieśni, popijając kumys?
OdpowiedzUsuńA ja bym tez tak chciala... swietna zabawa!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Mongolski dywan po polsku z domieszką Annemarie - sądząc po imieniu cudzoziemka - wybuchowa mieszanka!!! A efekt uroczy w swojej prostocie :-)
OdpowiedzUsuńAleż jesteście wytrwałe:))) Ewuniu, sama nie wiem kiedy, ale podczas wyjazdu przeczytałam połowę "Wody dla słoni" Sary Gruen, teraz kończę, super lektura choć nie o gobelinach;),Ato - waląc dostatecznie nie lubiłyśmy dywanu, żeby sobie wyobrażać;), Olu - przepis jak na torebce tylko więcej soli, a ilość octu zależnie od intensywności barwy, no i musi się gotować przynajmniej 20 min.,Ori - śpiewaliśmy i piliśmy tylko co innego;), Wildrose - na jesieni ma być kolejny kurs, może się skusisz?, Kingo - Annemarie jest Szwajcarką o włoskich korzeniach, mówi " po polski z trudami, ali wszyskiego zrozumi";). Ja również wszystkie Was serdecznie pozdrawiam, a napiszę jeszcze o Łucznicy jak złapię oddech :)))
OdpowiedzUsuńKaprysiu :) muszę przyznać, że takie dywanu w domu bym mieć nie chciała ;p i to jeszcze zważając na Twoje opisy bobków :P jednak co musiało być wspaniałe to ta cała zabawa przy tym... Generalnie zdjęcia w dużej ilości mnie nudzą... ale te aż miło się oglądało :)
OdpowiedzUsuńŚciskam i życzę miłego wieczoru :)
Ale tak gotować w garze na ogniu fest żeby wrzało? Dziecko nowoczesności... zawsze używam mikrofali ;)
OdpowiedzUsuńMała Mi - ja też bym go w domu nie położyła, no może na działce po kilku kolejnych praniach;)
OdpowiedzUsuńOlu - gotowaliśmy w garach na kuchence elektrycznej i wrzało solidnie,potem płukanie do czystej wody i ostatnie w wodzie z octem, szklanka na duży gar, no i farby Durolu, paprze się tylko przy tym niestety, cóż :)
Hihi :) a właściwie, dlaczego on się nazywa mongolski?
OdpowiedzUsuńświetny opis i fotorelacja. Dobrze, że jednak Internet zapachu nie przewodzi ;-) Chociaż domyślam się, że zabawa była przednia.
OdpowiedzUsuńwydaje mi się fascynujące ze można było poznać historię filcu.. a nie tylko współczesną wersję filcowania ślicznej chemicznej wełenki...
OdpowiedzUsuńNiedawno widziałam w TV tkaninę z V wieku p.n.e. wydawało prawie niemożliwe ze ta tkanina ma tak piękny kolor ........chemia nigdy nie da tej szlachetności koloru co naturalne barwniki. Czy ktoś wie czy w Polsce można kupić naturalny barwnik indygo????? marzy mi się odzienie filcowe w takim właśnie kolorze